POWOLI WRASTALIŚMY W NASZ KRZYŻ

 

Mój krzyż, wszedł w nasze życie niespodziewanie, nieproszony, na początku naszej wspólnej drogi małżeństwa, kiedy uważałam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie i nic nie może mi w tym przeszkodzić. Moim największym marzeniem było być matką, mieć liczną rodzinę. Uważałam siebie za osobę wierzącą, często chodziłam do kościoła, wszystkie problemy powierzałam Maryi Fatimskiej. Wydawało mi się, że jestem pod Jej szczególną opieką.

Jeszcze jako młoda dziewczyna snułam plany na przyszłość, wszystkim mówiłam, że jak wyjdę za mąż, będziemy mieć sześcioro dzieci. Koleżanki i rodzina – wszyscy się z moich marzeń. „Po co Ci tyle dzieci?” – pytali. Ja sama nie byłam świadoma tego, co mówię, ale tak chciałam.
Byliśmy od roku szczęśliwym małżeństwem, czułam, że Bóg nam błogosławi. Kiedy urodziłam pierwszego syna Łukasza, przeżywałam takie szczęście, o jakim nawet nie marzyłam, wydawało mi się, że nie zasłużyłam na nie, to był najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać od życia. Dziękowałam za dar macierzyństwa.
Niedługo potem zaczęły się kłopoty. Zastanawiałam się, dlaczego macierzyństwo tak piękne jest zarazem tak trudne. Nasz synek ciągle płakał, krztusił się przy karmieniu, a ja byłam bezradna, nie umiałam mu pomóc. Na początku lekarz uspokajał, że to wszystko minie, że nie widzi nic szczególnego, co mogłoby niepokoić. Nic jednak się nie uspokoiło. Syn nie podnosił główki, nie reagował, ciągle płakał. Zaczęły się wizyty u lekarza, szpitale, w końcu klinika i po czterech miesiącach usłyszeliśmy diagnozę: „Wasz syn jest bardzo ciężko upośledzony, nigdy nie będzie siedział, chodził, mówił, nie będzie żył długo, bo ma wiotką krtań, umrze przez uduszenie”.
Nie mogliśmy ogarnąć tego, co usłyszeliśmy, to był za trudne do przyjęcia. Obraziłam się na lekarkę – była z naszej rodziny. Nie rozumiałam, dlaczego bliska mi osoba wygaduje takie rzeczy o moim dziecku. Zrodził się we mnie bunt i rozpacz, a jednocześnie pytanie do Boga: Czym na to zasłużyliśmy? Weszliśmy w inny świat, jakiego nie znałam i nawet nie wiedziałam, że istnieje. Nie wiedziałam jak żyć, co odpowiadać tym, którzy pytają o naszą rodzinę, o dziecko – jak się rozwija. Nasze małżeństwo stanęło przed ogromnym wyzwaniem, miłość małżeńska musiała pokonać wielką próbę, wymagała rezygnacji z własnych marzeń, planów, potrzeb; najważniejsze było dziecko.
Po dwóch latach urodziłam drugiego syna, Tomka. Teraz cierpienie mieszało się z radością, nasz dom znowu stał się weselszy, a ja powoli odzyskiwałam wiarę w siebie, w to, że mogę się cieszyć prawdziwym darem macierzyństwa. Dostałam to, o czym marzyłam. Tomek pięknie się rozwijał, był spokojny i spełniał wszystkie moje oczekiwania. Dumna i szczęśliwa, mogłam w końcu pochwalić się, jak pięknie rośnie moje dziecko, chociaż nadal najważniejszy był Łukasz – przy nim czuwaliśmy dzień i noc. Kiedy Tomek skończył dziewięć miesięcy, zauważyłam podczas zabawy, że na moment stracił kontakt z rzeczywistością, nie wiedziałam co to może znaczyć, ale takie napady się powtarzały. Znowu przyszła nam z pomocą nasza lekarka. Szpital, badania, diagnoza. Specjalista powiedział, że leczenie potrwa w najlepszym wypadku osiem lat, a być może przez całe życie Tomek będzie musiał być na lekach. Nowe wyzwanie, bunt. Czy to, co przeżywamy z Łukaszem, to mało? Boże, co Ty od nas chcesz? Znowu lęk o dziecko, strach, żeby napady się nie powtarzały, skrupulatne podawanie leków… Boże, co ja, co my takiego zrobiliśmy, że ciągle nas doświadczasz? Pomyślałam nawet, że Bóg był zazdrosny o to, że byłam dumna i pewna siebie, tak szczęśliwa z macierzyństwa. Zamienił moją dumę w niepewność, strach. To była lekcja pokory, odebranie mi pewności siebie, ogołocenie. Tak niedawno odzyskałam radość życia, a teraz już nie byłam niczego pewna.
Łukasz nasz chory syneczek, po wielkich cierpieniach zmarł w wieku trzech lat. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego takie niewinne dziecko musi tyle cierpieć, próbowałam to wytłumaczyć, że cierpiał za nas; my cierpieliśmy razem z nim, ale po jego śmierci wszystko się skończyło, przeszliśmy oczyszczenie i teraz będzie już tylko dobrze, zaczniemy nowe życie bez większego krzyża. Budowaliśmy własny dom i chcieliśmy mieć dużą rodzinę, moje myślenie o rodzinie się nie zmieniło. Układałam sobie życie tak, jak tego pragnęłam. I rzeczywiście, wkrótce z wielką radością oczekiwałam na kolejne dziecko. Miałam wsparcie w rodzinie, moja mama chętnie przychodziła, kiedy jej potrzebowałam.
Urodziła się nasza upragniona córeczka Łucja. Kiedy ją zobaczyłam, zamiast radości i szczęścia poczułam przeszywający ból. W mojej głowie pojawił się zamęt. Zobaczyłam w niej cechy naszego zmarłego syna Łukasza. Na początku lekarze nie podzielali moich obaw. W naszym nowym domu czekała na nas niecierpliwie cała rodzina. Obie babcie przygotowały uroczyste przyjęcie, cieszyły się z narodzin wnuczki, nikt nie zauważył co przeżywam. Wracałam ze szpitala z dzieckiem, pełna obaw i złych przeczuć, ale widząc radość moich bliskich, nie dawałam po sobie poznać co mnie trapi. Kiedy Łucja skończyła cztery miesiące, wiedzieliśmy już na pewno, że jest tak samo chora jak nasz pierwszy syn. Niedługo po badaniach dowiedzieliśmy się, że to ciężka choroba genetyczna i nie mamy już szans na zdrowe dziecko. „A właściwie macie takie szanse jak wygrana w totolotka” – dodał lekarz. Ta próba była najbardziej bolesna, nie miałam sił podnieść się z tego upadku, cierpiałam tak bardzo, że nawet nie byłam w stanie modlić się ani kłócić z moim Stwórcą. Byłam przekonana, że On nie interesuje się nami, a może jest zazdrosny, że chcemy być szczęśliwi i żyć normalnie jak żyją inne rodziny. Tylko Cyrenejczyk, mój mąż na dobre i na złe, wspierał mnie jak mógł, chociaż sam cierpiał nie mniej niż ja. Czuwaliśmy przy naszej Łucji, a ona ciągle chorowała, łapała wszystkie infekcje, chociaż była trochę silniejsza od Łukasza i mniej płakała.
Powoli wrastaliśmy w nasz krzyż, a on dopasowywał się do naszej rodziny. Łucja była ulubienicą taty, kochał ją ponad wszystko, każdą wolną chwilę jej poświęcał, brał ją na ręce i tulił. Ona nigdy świadomie nie odwzajemniła naszych uczuć – bardzo cierpiałam z tego powodu. Jej rozwój psychiczny na zawsze został na etapie dwumiesięcznego niemowlęcia. A jednak powoli nauczyliśmy się dostrzegać jej zadowolenie czasem, kiedy była spokojna, potrafiła wydawać radosne odgłosy, a na jej ślicznej twarzyczce odbijało się zadowolenie. Słyszała też dźwięki, z biegiem lat zaobserwowaliśmy, że rozróżnia głos taty, kiedy przychodził z pracy i pierwsze kroki kierował do niej. Widać było jej zadowolenie – to była dla nas największa radość i nagroda.
Teraz, kiedy już w pewnym sensie pogodziliśmy się z naszym cierpieniem, największym krzyżem była świadomość, że nie mamy szans na zdrowe dziecko. Przez wiele lat nie docierało do mnie, nie godziłam się z tym, że w przyszłości będziemy mieć tylko jedno dziecko – jedynaka Tomka. Zaczęłam myśleć o adopcji, układałam plan, ale widziałam, że mój mąż nie jest na to gotowy. On kochał swoją Łucję i Tomka, i nie czuł takiej potrzeby, nie przezywał pustki jak ja. A moje macierzyństwo wciąż było niezrealizowane. Postanowiłam poczekać, aż mąż dojrzeje do podjęcia tematu adopcji. Niedługo czekałam, sprawa sama się rozwiązała. Zdając sobie sprawę, że nie mogę mieć więcej dzieci, po dwóch latach spodziewałam się kolejnego dziecka, nieplanowanego! Przecież ja nie mam szans na zdrowe dziecko! Znowu bardzo cierpiałam, nie wiedziałam, co teraz będzie, jak sobie poradzimy, nie wierzyłam już, że mogłabym urodzić zdrowe dziecko, nikt nie wierzył. Podczas pierwszej wizyty lekarz powiedział mi: „Chyba Pani nie urodzi tego dziecka?!”.
Płakałam i prosiłam Boga, aby zabrał mnie razem z dzieckiem, nie chciało mi się żyć, wzbudzałam wśród ludzi litość i sensację. Zamknęłam się w domu. Nie mogłam pojąć ani sobie wyobrazić, jak damy radę z dwójką tak chorych dzieci, skoro już teraz jest ciężko. Czasem jednak myślałam, że może Stwórca ulituje się nad nami i będziemy mogli cieszyć się zdrowym dzieckiem, przychodziły lepsze dni i przychodziła nadzieja. „Gdybym urodziła bliźniaki – próbowałam negocjować z Bogiem – może przynajmniej jeden z nich byłby zdrowy”. Podzieliłam się tą myślą z moją mamą, a ona zganiła mnie za takie marzenia. – Córeczko, co Ty mówisz, jeszcze chciałbyś bliźniaki? – powiedziała ze zdumieniem. Cierpiała razem z nami, nie mogła patrzeć na nasz ból.
Tego roku, było piękne, ciepłe lato. W ogrodzie kwitło mnóstwo kwiatów i warzyw, a ja czekałam na rozwiązanie. Pierwszego lipca urodziłam synka Dominika. Wstąpiła we mnie nadzieja, wierzyłam, że tym razem będzie dobrze, ale to, czego pragnęłam, trwało krótko. Na drugi dzień lekarz poprosił mnie do gabinetu i powiedział: – Po co Pani urodziła to dziecko? Jest tak samo chore jak jego siostra. Jak bardzo zabolały takie słowa lekarza. Poczułam ogromną pustkę, samotność, sytuację bez wyjścia. Czułam, że jestem wyrodną matką, nie zasługuję na radość macierzyństwa, nadzieja definitywnie została mi odebrana. Nie chciałam wracać ze szpitala do domu. „Zawiodłam całą rodzinę, wszyscy przeze mnie cierpią – mówiłam sobie. – Zawiodłam też Tomka, mojego synka, obiecałam mu, że będzie miał się z kim bawić, biegać. Do tej pory próbował ze swoją siostrą Łucją, ale nigdy nie odpowiadała na jego próby kontaktu. Boże zabierz mnie razem z dzieckiem, nie chcę trzeci raz wracać do domu bez radości, z ciężarem, który jest ponad moje, nasze siły, ponieważ sobie nie poradzimy”. Wydawało mi się, że Bóg nie słucha moich jęków, jest obojętny na nasze cierpienia, że nie może zajmować się taką nędzą jak ja.
Myślałam, że oszaleję z bólu, bezradności, ale nie oszalałam, musiałam wracać do domu, tam czekało na mnie dwoje starszych dzieci. Tomek tęsknił i czekał, kiedy wrócę z braciszkiem. Dominik ciągle płakał, chorował, był wiotki i bardzo przypominał swojego nieżyjącego starszego brata. Nie miałam czasu na rozpacz i płacz, pracowałam ponad siły, bałam się każdego dnia – czy sobie poradzę, czy dam radę. Kiedy mąż wracał z pracy czułam się bezpieczniejsza, mogłam liczyć na Jego pomoc. Siedzieliśmy do późna w nocy, bo dzieci były niespokojne, najlepiej czuły się przytulone do rodziców. Mąż trzymał Łucję, a ja Dominika, teraz mieliśmy każdy swoje dziecko, a Tomek był „nasz wspólny”. Teraz wspominam ten czas jako darowany dla nas, małżonków, wtedy najwięcej rozmawialiśmy ze sobą, płakaliśmy, pocieszaliśmy się. Naszym częstym tematem było pytanie, dlaczego nasza rodzina jest taka naznaczona albo wyróżniona, tak bardzo różna od tej, o jakiej marzyłam.
Kiedy mąż był w pracy, a dzieci czuły się lepiej, siadywałam z nimi na wielkim fotelu. Trzymając je na kolanach, mogłam odmawiać Różaniec, małe paluszki Dominika służyły jako paciorki. Dziękowałam Bogu, że nam zaufał, powierzył skarby, które są całkowicie na nas zdane, że liczy na nas. Kiedy było ciężko, narzekałam, nie byłam pewna, czy Bóg interesuje się naszym losem, chciałam w to wierzyć, modliłam się, ale w głębi duszy miałam wciąż do Niego żal, miałam żal do Pani Fatimskiej – nie było Jej przy mnie, kiedy tak bardzo Jej potrzebowałam. A myślałam, że zasługuję na Jej opiekę. Całe niebo jakby zamknęło się na nasze wołanie.
Z biegiem lat pogodziłam się z chorobą dzieci i światem, w jakim żyliśmy. Nie znaliśmy innego świata poza domem, szpitalem, ciągłymi zagrożeniami życia naszych dzieci. Ale największym krzyżem, który przygniatał całe lata, była świadomość, że w przyszłości pozostanie nam tylko jedno dziecko – Tomek. Dziękowałam Bogu za Niego. Był zdrowy, nie potrzebował już leczenia, ale to było dla mnie za mało. Jedynak! Nie mogłam sobie z tym poradzić, ból i żal dawały często o sobie znać. Mieliśmy przyjaciół, którzy często przyjeżdżali do nas ze swoimi dziećmi, rówieśnikami naszych dzieci. Byłam szczęśliwa, kiedy nas odwiedzali, wtedy nasz dom stawał się taki, o jakim marzyłam – radosny, gwarny i pełen dzieci. Tomek traktował je jak swoje rodzeństwo, był zachwycony, kiedy biegali po ogrodzie i wymyślali różne zabawy. Gdy wszystkie dzieciaki wpadały do domu i wołały, że są głodne, ja z wielką radością mogłam smarować pajdy chleba miodem, serem i powidłami. Traktowałam dzieci naszych przyjaciół, jakby na ten czas były moimi dziećmi, czerpałam z tego radość. Bardzo lubiłam rozmowy z moją przyjaciółką Dobromiłą, czułam, że mnie słucha i rozumie. Skarżyłam jej się, że nie mogę poradzić sobie sama z sobą, a ona powtarzała mi, że powinnam modlić się o zaakceptowanie swojego życia, bo taka jest wola Boża.
Później mój żal do Boga spotęgował się jeszcze bardziej i przybrał formę buntu. Niespodziewanie zmarła moja mama. Ona była dla mnie jak SOS, mogłam na nią liczyć zawsze i o każdej porze, kiedy tylko jej potrzebowałam. Płakałam i pytałam: „Boże, dlaczego ją zabrałeś? Gdybyś wiedział jaką ona była mi pomocą, wsparciem i podporą, jak cierpiała z nami i pomagała! Czy nie masz litości? O co jesteś zazdrosny? Dlaczego zabierasz wszystko na czym mogłabym się oprzeć, czy nie dość już cierpimy?”. Błagałam Boga o większą wiarę, bym mogła zrozumieć, uwierzyć, że On naprawdę jest, i że nas kocha.
W tym trudnym czasie dostałam książkę „Jezus żyje” o cudach, które dzieją się w naszych czasach. Zaczęłam pomału wierzyć, że w naszej rodzinie Jezus też może uzdrowić nasze dzieci. Błagałam Boga, „kusiłam” Go, aby uczynił cud, uzdrowił nasze chore dzieci. „Boże, czy nie widzisz jak cierpimy? Jesteś Wszechmocny i jeżeli tylko zechcesz uzdrowisz nasze dzieci” – to była moja modlitwa. Wtedy nadarzyła się okazja i wysłałam męża na pielgrzymkę do Fatimy. Byłam przekonana, że Maryja wstawi się za nami, wierzyłam w to mocno, a potem, kiedy wrócił, obwiniałam go, że źle się modlił; po co tam był, skoro Maryja nie usłyszała jego i moich błagań? Ale on wrócił szczęśliwy, nie słuchał tego, co mówię, nie potrzebował już cudu, akceptował to, co jest. Kochał dzieci i był z naszym krzyżem pogodzony. Cierpiałam, chciałam, żeby Bóg pokazał mi swoją moc. A On milczał. W głębi duszy wiedziałam, że nie może tak być, że nie mogę kusić Pana, On ma swój plan i taka jest Jego wola, ale nadal nie mogłam poradzić sobie z moją niewiarą, nie potrafiłam zaufać bez względu na wszystko, bez pytań i zastrzeżeń. Nie było to łatwe, czasem pokusy zatruwały moje serce; myślałam wtedy, że Bóg nas nie kocha, zapomniał o nas, wyobrażałam sobie, że jesteśmy poza Jego zasięgiem i nie może nas dostrzec, objąć Swoją mocą.
Mimo częstych obietnic i postanowień nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Pewnego dnia Dobromiła, która znała moje największe duchowe rozterki, zaproponowała mi rekolekcje u jezuitów, z czego bardzo się ucieszyłam. Sama załatwiła zgłoszenie, a mój mąż zapewnił mnie, że poradzi sobie w tym czasie z dziećmi. Mogłam więc spokojnie jechać. Poczułam wielką ulgę, to było właśnie to, czego potrzebowałam. Tak dawno nie miałam okazji wyjechać z domu, pobyć sam na sam z Jezusem i sama z sobą. Nie mogłam doczekać się tej chwili. Tam w ciszy, przed Najświętszym Sakramentem, postanowiłam zmienić swoje życie, dotychczasowe myślenie, niedowierzanie. Ogarnęła mnie wielka radość – jak Apostołów na górze Tabor. Czułam, że Jezus udzielił mi swojej łaski nawrócenia i pogodzenia z tym, co dla nas przygotował. Pragnęłam poddać się woli Bożej, teraz zobaczyłam lepiej, że moja rodzina jest darem od Boga, że On tak zaplanował moje życie, wybrał nas do takiego zadania i zaufał nam, a my mamy wypełnić Jego plan. Zamknęłam za sobą ten trudny etap mojego życia, przyrzekłam już nie narzekać i zawsze zgadzać się z wolą Bożą. Jako motto na dalsze moje życie wybrałam sobie słowa Hioba: „Choćbyś mnie zabił, Tobie ufać będę”.
Szczęśliwa, rozradowana wróciłam do domu. Mimo, że nic się zewnętrznie nie zmieniło, łatwiej radziłam sobie z obowiązkami dnia codziennego, odzyskałam pełną radość życia. Tomek skończył dziesięć lat, chodził do czwartej klasy, Łucja – królewna taty – miała osiem lat, a mój Dominik – aniołek – sześć.
Wkrótce przyszło kolejne wyzwanie. Pan wziął mnie za słowo. Spodziewałam się kolejnego dziecka. Płakaliśmy z mężem jak małe dzieci, które nie umieją się dobrze zachowywać i zrobiły coś złego. „Przecież wiedziałaś, że nie możecie sobie pozwolić na dziecko – usłyszałam od jednej z koleżanek. – Myślałam, że kto jak kto, ale Ty jesteś dobrze zabezpieczona”. Przez łzy powtarzałam: „Choćbyś mnie zabił, Tobie ufać będę”.
Płakałam, ale w moim sercu rodziła się nadzieja, że kiedyś musi przyjść zmartwychwstanie. Tymczasem po pięciu miesiącach dowiedziałam się, że spodziewam się bliźniaków. To przekraczało nasze oczekiwania, wyobrażenia, ludzką logikę. Jednak, paradoksalnie, ta sytuacja nie pognębiła nas, lecz dawała nadzieję. Był niepokój, ale już trochę inny. Przeważała nadzieja. Oto spełniło się moje marzenie sprzed lat o bliźniakach. I o szóstce dzieci. Poza tym trzeba było pomyśleć o przygotowaniu domu na przyjęcie kolejnej dwójki dzieci.
Teresa i Antoni – bliźniaki urodziły się zdrowe tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. To były najpiękniejsze święta. Siedzieliśmy przy choince, mąż trzymał Łucję i Dominika a ja bliźniaki Terenię i Antosia. Dzieci odmieniły nasz dom, wniosły wielką radość. Jestem szczęśliwa, że nasza rodzina jest tak bogata. Wszystkie dzieci są dla nas darem. Bliźniaki stały się odpowiedzią na całkowite zaufanie Bogu. Dominik odszedł do nieba w wieku dziewięciu lat. Łucja, ulubienica taty, dożyła lat dwudziestu trzech. Rok przed jej śmiercią dowiedziałam się, że mam złośliwego raka, że moje życie jest zagrożone i że czeka mnie długie leczenie. Trudno było przyjąć taką diagnozę, pogodzić się z nią. „Czy krzyż choroby mojej córki nie wystarczy? – pytałam Stwórcę. – Boże, kto zajmie się dziećmi, moją chorą córeczką?”. Do tej pory myślałam, że ja robię to najlepiej, że jestem niezastąpiona.
Bóg miał swoje plany. Jeszcze raz zrozumiałam, że myśli Pana nie są naszymi myślami, a drogi Pana nie są naszymi drogami. W czasie mojej choroby doświadczyłam bardzo wiele ludzkiej dobroci. Przyjaciele pomagali i byli z nami w najtrudniejszych chwilach. Niedługo po tym jak skończyłam leczenie i wróciłam ze szpitala, zmarła Łucja. Jej odchodzenie w ogromnych cierpieniach było jednym z moich najtrudniejszych przeżyć. Nie znam odpowiedzi, za kogo takie niewinne dziecko musiało tyle wycierpieć. Wiem jednak, że niezbadane są wyroki Boskie.
To, co minęło, i co mnie jeszcze czeka, oddaję i powierzam Bożej woli.

Bogumiła Legierska

Koniaków 2010r.