MAŁŻEŃSTWO jest „drogą do Boga” wcale nie lepszą ani gorszą od innych dróg…

Tajemnica

Obchodzili pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Byli szczęśliwi, otoczeni dziećmi i wnukami.
Zapytano jubilata, na czy polega sekret tak szczęśliwego i długo trwającego małżeństwa. Starszy pan przymknął na chwilę oczy i następnie, jakby wyławiając z pamięci odległe wspomnienia, rozpoczął opowieść.
„Moja żona, Lucia, była jedyną dziewczyną, z którą kiedykolwiek poszedłem na randkę. Wychowywałem się w domu dziecka i zawsze musiałem ciężko pracować na to wszystko, co posiadałem. Nigdy nie miałem czasu, aby umawiać się z dziewczynami, aż do chwili, gdy Lucia podbiła moje serce. Zanim się zorientowałem, co się właściwie dzieje, poprosiłem ją o rękę.
Byliśmy oboje tacy młodzi. W dniu ślubu, po ceremonii kościelnej, ojciec Lucii wziął mnie na bok i wsadził mi do ręki paczuszkę, mówiąc: <Prezent ten posłuży ci do zbudowania szczęśliwego małżeństwa>.
Byłem niezwykle podniecony, walczyłem przez chwilę z papierem i wstążką, zanim udało mi się rozpakować paczkę.
W pudełku znajdował się wielki złoty zegarek. Uniosłem go ostrożnie. Podczas gdy przyglądałem mu się z bliska, zauważyłem napis wygrawerowany na tarczy: było to bardzo mądre upomnienie które widziałem za każdym razem, gdy sprawdzałem godzinę”.
Starszy pan uśmiechnął się i pokazał swój stary zegarek. Na jego tarczy widniał nieco zatarty, ale jeszcze czytelny napis. Słowa te zawierały sekret udanego małżeństwa.
Napis brzmiał:
„Powiedz coś miłego Lucii”.

Bruno Ferrero

Ostatnio podczas rekolekcji ignacjańskich towarzyszyłem dwojgu młodym wierzącym osobom, które miały sporą trudność z podjęciem wyboru drogi życiowej. Na czym polegał problem?

Mężczyzna z powodów religijnych bał się wejść w małżeństwo, a kobieta chciałaby wstąpić do zakonu, lecz nie była pewna, czy w ten sposób nie ucieka przed małżeństwem. Oczywiście w konkretnym przypadku takie obawy mogą czasem być znakiem autentycznego powołania. Ale po kilku rozmowach doszliśmy do wniosku, że na przeszkodzie stoją raczej pewne teologiczne przekonania niż „nadawanie się” czy „nienadawanie się” do takiej czy innej drogi. Otóż obojgu wydawało się, że małżeństwo i rodzina nie przybliżą ich do Boga i nie pozwolą dojrzewać do świętości w takim stopniu jak, np. życie zakonne czy kapłaństwo. Jeśli wybierasz męża lub żonę, to niejako odwracasz się plecami do Boga. 

Trochę  się zdziwiłem, ponieważ sądziłem, że młodzi ludzie dzisiaj już tak nie myślą. A jednak. Skąd więc taka obawa i postrzeganie małżeństwa jako „gorszej”, mniej pewnej drogi do świętości?

Jest to zresztą szerszy problem dotyczący wielu wiernych i duchownych, którzy uważają, że jeśli z miłością zajmują się człowiekiem, to w pewnym sensie „zaniedbują” Boga. „Nie jest On wtedy na pierwszym miejscu” – powiadają. A kiedy jest na pierwszym miejscu? Głównie gdy człowiek zatapia się w modlitwie lub idzie na mszę świętą. Jest to postawa niepochwalana przez Ewangelię i listy apostolskie, w których wyraźnie napisano, że miłość do Boga wyraża się i sprawdza w miłości do bliźnich. W modlitwie i chwaleniu Boga też, rzecz jasna.

Akurat tego samego dnia, w którym odbyłem dłuższą rozmowę z owym młodym mężczyzną, wspominaliśmy św. Elżbietę Węgierską. I rzecz dziwna. Chociaż z notki biograficznej w mszale dowiadujemy się, że była najpierw żoną i matką, która wychowała trójkę dzieci, to jednak wspomina się ją tylko pod tytułem zakonnicy. Wygląda na to, że, zakładając dobrą wolę układających teksty mszału, bycie żoną i matką to zaledwie przejściowy „epizod” prowadzący do tego, co naprawdę święte i wzniosłe – do życia zakonnego.

Sprawdziłem biogramy paru innych świętych kobiet w mszale. Nie inaczej rzecz się ma ze św. Jadwigą Śląską, św. Ritą, św. Franciszką Rzymianką, św. Brygidą Szwedzką. Oficjalnie figurują tam jako zakonnice, choć były również żonami i matkami. Oczywiście, składam to na karb określonego modelu doskonałości chrześcijańskiej wspieranego w Kościele przez niemal 1500 lat. Nie chcę tutaj wnikać, dlaczego tak było, bo to osobny temat. Po prostu małżeństwa nie postrzegano jako równorzędnej formy powołania chrześcijańskiego w stosunku do życia zakonnego czy kapłaństwa. 

Od Soboru Watykańskiego II, który nazwał małżeństwo „drogą do Boga” wcale nie lepszą ani gorszą od innych, „na górze” Kościoła zaszła ogromna zmiana. Posoborowe nauczanie Papieży też pogłębia to „nowe” rozumienie małżeństwa. Ale „na dole” idzie to znacznie bardziej opieszale i nie przechodzi łatwo do codziennej praktyki Kościoła. Częściowo w wyniku przyzwyczajeń, braku refleksji, a czasem także dlatego, że wielu duchownym i wiernym odpowiada ta „stara” formuła małżeństwa. 

 Weźmy pierwszy przykład z brzegu, chociażby z liturgii. W modlitwach wiernych, często z góry przygotowanych na ambonie, modlimy się „klerykalnie” tylko za powołanych do kapłaństwa: papieża, biskupów i prezbiterów (za diakonów już sporadycznie, bo to „półksięża”, to po co się za nich modlić). Dlaczego tak rzadko modlimy się za małżonków, z wyjątkiem dni kiedy pojawia się Ewangelia o nierozerwalności małżeństwa? Błagamy o nowe powołania, ale tylko kapłańskie, zakonne, ewentualnie misyjne, a małżeństwo to nie powołanie? W oficjalnych tekstach tak, w świadomości jeszcze nie. Nie widzimy tej niekonsekwencji. Zbyt naturalnie patrzymy na małżeństwo, a potem niektórzy się dziwią, że młodzi podchodzą do niego jak do „kontraktu” i „umowy”. Chrześcijańskie małżeństwo tym różni się od naturalnego, że tym samym czynnościom, które wykonują niechrześcijanie i chrześcijanie, nadajemy inne znaczenie.  

Reagujemy świętym oburzeniem na to, że niektóre elity w Europie kreują nową świadomość, powtarzając w sferze publicznej słowa wytrychy: gender, multikulti, równouprawnienie itd. Ich powtarzanie rzeczywiście próbuje dokonać myślowej rewolucji. Czy nie należałoby się od nich uczyć metody i chociażby przez modlitwę na mszy świętej za małżeństwa, które są powołaniem oraz Kościołem domowym, formować w młodych i starszych chrześcijańską wizję tej drogi do świętości?

Wróćmy jeszcze do świętych kobiet. Czy w naszych czasach nie powinno się mówić otwarcie, że obchodzi się wspomnienie św. Elżbiety, św. Brygidy, żony i zakonnicy? Co sprawia, że zestawienie tych dwóch form powołania chrześcijańskiego „kłuje”, a w uszach niektórych brzmi jak połączenie ognia i wody? 

Nigdy nie mówiono w Kościele, że małżeństwo jest złe. Było i jest dobre, ale na pewno… były lepsze powołania. Dzisiaj wszelkie teoretyczne porównywanie różnych dróg powołania chrześcijańskiego jest nieporozumieniem, ponieważ istnieje tylko jedno powołanie chrześcijańskie, choć w różnych formach. To, że wybieram kapłaństwo nie oznacza, że jest ono lepsze od małżeństwa, tylko z woli Bożej i wcześniej otrzymanych darów naturalnych jest bardziej odpowiednie dla mnie. Nigdy do końca nie będę wiedział, dlaczego. Podobnie jest z godnością człowieka. Nie można powiedzieć, że kardynał jest bardziej godny niż wikary, a bezdomny z Dworca Centralnego mniej godny niż prezydent RP. Niestety, nieświadomie często tak postrzegamy się nawzajem. Jednak w oczach Bożych „nie ma względu na osoby”. 

Połączenie „żony z zakonnicą” obdarzyło mnie jeszcze pewnym wglądem, którym chciałbym się tu podzielić. Co prawda małżeństwo to nie zakon, ale dlaczego by nie spojrzeć na tę tajemnicę jak na życie konsekrowane, czyli poświęcone Bogu. Różnica w stosunku do innych form życia konsekrowanego i zakonnego jest taka, że w sakramencie małżeństwa kobieta i mężczyzna oddają się Bogu w sposób zapośredniczony, a nie bezpośrednio. Tym „pośrednikiem” jest ich wzajemna relacja. Ślubują, podobnie jak zakonnicy i księża, że w imię Boga pozostaną sobie wierni na dobre i złe. Ale po co? Żeby w ten sposób bardziej ukochać Boga, siebie i innych. To jest ich droga upodobnienia się do Chrystusa. 

Małżonkowie codziennie ćwiczą się w czynnej wierze nie tylko w Boga, ale i w siebie nawzajem. Podejmują wzajemne ryzyko ufności, że współmałżonek dzisiaj nie zawiedzie i będzie wsparciem. Co więcej, stawiam tezę, że jeśli małżeństwo jest życiem poświęconym Bogu, to także małżonkowie są wezwani do czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. 

Przyzwyczailiśmy się do zakonnego rozumienia tych trzech rad ewangelicznych. Uważam jednak, że dotyczą one wszystkich chrześcijan, tylko że nie odkryliśmy jeszcze jak je przeżywać w zależności od formy powołania chrześcijańskiego. Przecież wszyscy chrześcijanie są zaproszeni do wolności wewnętrznej, choć posiada ona różne odcienie. Musimy głębiej spojrzeć na te rady, nie tylko widząc w nich zewnętrzne, materialne wyrzeczenia i ofiary, które nota bene często nie są takie trudne. 

Pierwsi uczniowie też zostawili wszystko i poszli za Jezusem. Tym „wszystkim” na początku była łódź, praca i rodzina. Czy jednak od razu zostawili za sobą wszystkie swoje wyobrażenia o Bogu, o wielkości, o władzy, o Mesjaszu, o samych sobie? Skądże. Nawet podczas Ostatniej Wieczerzy apostołowie pokłócili się o to, kto z nich jest największy. Łatwiej zostawić łódź niż swoje „ego”. Do dzisiaj pokutuje stereotyp powielany zwłaszcza podczas prymicji i Wielkiego Czwartku. Jaką to ogromnie trudną drogę obiera ksiądz… Jaki krzyż… Jaka ofiara… Owszem, czasem bywa trudno księdzu, ale życie małżeńskie też samym miodem nie jest. Sęk w tym, że chrześcijańska ofiara i w kapłaństwie, i w małżeństwie to nie cierpiętnicza katorga i sama strata. To także radość, jeśli jest odpowiedzią na miłość Boga, a nie jedynie naszym darem „wydartym” nam przez Pana. 

W życiu zakonnym czystość wyraża się najpierw w rezygnacji ze współżycia (ale nie w odarciu się z seksualności), aby być bardziej dla innych. Ubóstwo polega na pozbyciu się zabezpieczeń finansowych i majątkowych (ale nie na zaprzestaniu korzystania z rzeczy), aby pracować i łatwiej podejmować różne zadania. Posłuszeństwo realizuje się w poddaniu się woli przełożonych (ale nie w podeptaniu własnego sumienia i odrzuceniu swego zdania w każdej najmniejszej sprawie), bo wszędzie potrzebny jest jakiś porządek. Co więcej, można złożyć śluby zakonne, niewiele mieć i żyć w celibacie czy posłuszeństwie. ale wewnętrznie nadal być przywiązanym. Przecież to nie w rzeczach, seksualności i wolności wyboru tkwi zło, ale w nieuporządkowanych relacjach do tych rzeczywistości. Problemem bowiem są ludzkie pragnienia, a nie tylko to, co widać na zewnątrz. 

W życiu małżeńskim w pewnym sensie te trzy rady ewangeliczne są trudniejsze do zachowania. Bo chodzi o to, by współżyć i obdarowywać się wzajemnie seksualnością, ale tak by nie ranić, budować więź i być odpowiedzialnym za życie (czystość). Trzeba też pracować, zarabiać, oszczędzać i kupować, ale nie tak, by ulec nadmiernym troskom i w pogoni za „więcej” zatracić relacje z bliskimi (ubóstwo). Nie da się też żyć w wierności, jeśli nie podda się  swojej woli i zdania drugiemu, jeśli się nie ustąpi i nie pójdzie na kompromis, by razem utrzymać jeden kurs w małżeństwie (posłuszeństwo).

Nie powielajmy więc „nabożno -cierpiętniczego” wyobrażenia, że tylko osoby konsekrowane i księża składają Bogu ofiarę, bo wyrzekają się tego czy tamtego. Małżonkowie też składają ofiarę i podejmują ogromne wyrzeczenie. Tu dopiero ludzkie „ego” wystawiane jest na próbę. Uwidacznia się to zwłaszcza w małżeńskich kłótniach… Spójrzmy jednak na ofiarę pozytywnie, a nie tylko negatywnie: co też jest nam zabrane. Małżonkowie ograniczają własną wolność wyboru kierując się miłością. Czynią się wyłącznymi dla siebie, poświęcają swój czas i energię najpierw dla siebie, a gdy narodzi się potomek to ich „przełożonym” staje się najpierw nie Papież, lecz niemowlę, które wzywa ich o każdej porze dnia i nocy do natychmiastowej służby, czy im się chce czy nie. Myślę, że właśnie nieświadomość konieczności tej ofiary, która daje radość, powoduje rozpad wielu małżeństw. Wchodząc w nie pielęgnują bowiem romantyczno-erotyczne wyobrażenie o tej drodze. Szybko się rozczarowują, ponieważ żywią przekonanie, że ta druga osoba będzie zaspokajała na wpół dziecięce oczekiwania.

 Z punktu widzenia małżeństwa, i to zabrzmi jak paradoks, też łatwiej byłoby nie współżyć, nie posiadać rzeczy i poddać się całkowicie czyjejś woli (co ma miejsce w tradycyjnym życiu zakonnym) niż przeżywać seksualność, relację do rzeczy i własną wolność tak, by ciągle wybierać w zależności od dobra współmałżonka i całego małżeństwa. Łatwiej się odciąć od tego, co wydaje się przeszkadzać postępowi duchowemu (seksualność, rzeczy i własna wola) niż korzystać z nich lub nie zależnie od tego, czy przybliżają one do Boga czy od Niego oddalają.  Św. Ignacy Loyola powiedziałby tu o duchowej obojętności czy wolności wewnętrznej, w której nie chodzi o to, by nie używać w ogóle rzeczy, lecz używać ich o tyle, o ile prowadzą bardziej do Boga i otwierają na drugich. 

Myślę, że chrześcijańskie małżeństwo może też rzucić nowe światło na tradycyjne życie zakonne. To wymaga głębszej refleksji i wiele jest tutaj jeszcze do odkrycia. Wszak szczytem ideału nie może być to, aby zakonnik przez 10 lat nosił przetarte spodnie i uważał się z tego powodu za ubogiego. Czystość, celibat, nie może się też ograniczać do braku fizycznego współżycia, ale jest szacunkiem, unikaniem manipulowania drugim człowiekiem, budowaniem z nim wspólnoty. Nie dość przywoływać, że duchy nieczyste w Ewangelii w ogóle nie kuszą do grzechów seksualnych, ale powodują rozłam, nie chcą mieć za wiele wspólnego z Bogiem i ludźmi. Prawdziwa nieczystość to traktowanie drugiego jak rzecz. Nie sprowadzajmy wszystkiego do seksu. A posłuszeństwo? Pan Jezus był posłuszny woli Ojca, ale Ojciec nie dyktował Mu przez ucho, czy ma zjeść granat, a może kawałek mięsa, czy ma pójść do Kafarnaum, a może za chwilę do Nazaretu. Często posłuszeństwo zakonne tak właśnie postrzegano. Pytanie o najmniejszy szczegół, o każdy grosz uważano za szczyt cnoty. Może dzisiaj już nie tędy droga. Kto wie, czy pogłębione spojrzenie na małżeństwo nie pomoże również odnowić życia zakonnego.    

Dariusz Piórkowski SJ 

za deon.pl