Miałbym wiele powodów, żeby ci natrzeć uszu, moja droga Święta…

Miałbym wiele powodów, żeby ci natrzeć uszu, moja droga Święta…

Skoro wybiła jedenasta, ksiądz, Vianney wyszedł z konfesjonału w kaplicy św. Jana Chrzciciela i wszedł na ambonę. Rzucił krótko okiem na słuchaczy i zaczął mówił głosem załamującym się z powodu wieku. Mówił o ulubionym przedmiocie swojej starości, to jest o miłości Bożej.
—Czym jest nasze nędzne ciało? Kruchym naczyniem, które rozsypuje się za dotknięciem palca śmierci. Czym jest światło naszych oczu? Czy nie wpatrują się one na tej ziemi raczej w zło niż w dobro? Na co się przyda dobry wzrok, skoro dusza trwa w ciemnościach? Ten, co nie widzi, nie poznaje, nie miłuje. A ten zaś, kto nie miłuje Boga, przywiązuje swoje serce do rzeczy ziemskich, które rozwiewają się jak dym. Gdyby zamiast oczyma cielesnymi, mógł widzieć oczyma duszy, poznałby wtedy całą znikomość tego, co miłuje na tej ziemi. Życie przemija. Szczęście ucieka. Zdrowie się niszczy. Jesteśmy unoszeni przez wiatr, miotani burzą. Jeden tylko pozostaje niezmienny, godny miłowania z całego serca, Bóg i Pan wszystkich rzeczy.
Wśród słuchaczy znajdowała się niewidoma dziewczynka z matką, ta z kolejowego przedziału. Nagle dostrzegł ją kapłan i po chwili milczenia tak zaczął mówić dalej:
—Módlcie się, moje dzieci, módlcie się nie o światło dla oczu, ale o światło dla duszy. Wtedy, bowiem ujrzycie Boga i pokochacie Go. Jakiś hałas, dochodzący od drzwi kościelnych, przerwał wykład kaznodziei. To kaleka o kulach torował sobie drogę przez tłum ludzi. Wtedy ksiądz Vianney, bez słowa wyjaśnienia, zszedł z ambony, przecisnął się przez tłum, podszedł do nieszczęśliwego kaleki i podprowadził go pod samą ambonę.
—Siądź tu —rzekł, wskazując mu stołek. Potem skończył swoje przemówienie, stojąc na posadzce.
Odmówił Anioł Pański i przecisnął się do zakrystii. Dama w żałobie, drżąca z przejęcia, rzuciła się na kolana, gdy święty proboszcz przechodził obok niej. Popatrzył na nią przez chwilę.
—Księże proboszczu —wyjąkała. Ksiądz Vianney po chylił się nad nią i szepnął:
—Jest zbawiony. Dama, zmieszana, podniosła się.
—Co ksiądz powiedział?
—Powiedziałem pani, że jest zbawiony. Pomiędzy barierą mostu a powierzchnią wody miał czas, by wzbudzić akt żalu. Matka Najświętsza wyjednała mu tę łaskę.
—Skąd to ksiądz wie?
—Wiem, moje dziecko, wiem. W maju odmówił z panią jedno Zdrowaś Maryjo przed obrazem Matki Bożej. Przypomina sobie pani? Z powodu jednego Zdrowaś Maryjo dobra Matka Boża wyjednała mu łaskę pokuty i miłosierdzie Boże. Ale niech się pani za niego modli. Czeka na modlitwy pani w czyśćcu.
Dama znowu upadła na kolana i rozpłakała się, po raz pierwszy od tamtego tragicznego dnia. Tymczasem proboszcz z Ars zwrócił się do kobiety, która trzymała na rękach sparaliżowanego synka.
—Ależ to dziecko już jest za duże, żeby je nosić na rękach —zauważył żartując ksiądz Vianney.
—On jest sparaliżowany od bioder w dół. Nie utrzyma się na nogach. Sam nie potrafi zrobić ani kroku.
—Potrafi, potrafi. Trzeba tylko ufać świętej Filomenie. A jak ci na imię, moje dziecko?
—Jan-Maria, księże proboszczu. —
O, to mamy takie same imiona.
—Nazywa się Jan-Maria Devoluet —poprawiła kobieta, wypuszczając z rąk dziecko.
—Widzi ksiądz, on się przewraca, nie może utrzymać się na nogach.
—Nie, niech pani go nie podtrzymuje. Idźcie oboje do ołtarza Świętej.
Podtrzymywany przez matkę, chłopczyk zawlókł się przez tłum do ołtarza świętej męczenniczki. Uklęknął tak, że matka nie musiała już go podtrzymywać. Pozostał tak przez dłuższy czas, zapatrzony w obraz Świętej. Obok niego matka płakała bez przerwy, na próżno starając się modlić.
Tymczasem do zakrystii przecisnął się kaleka o kulach.
—Byłeś tu już kilka razy, mój przyjacielu, nieprawdaż? —zagadnął przyjaźnie proboszcz z Ars.
—Tak jest. Przychodziłem tu i nie zostałem uzdrowiony
—odrzekł Karol Blazy. —Ale, księże proboszczu, czy tym razem nie mógłbym zanieść moich kul do świętej Filomeny? Niech
mi ksiądz powie: tak czy nie.
—Idź do niej —rzekł kapłan po krótkim wahaniu.
Wtedy kaleka wyprostował się, próbując stanąć na nogach i zrobić kilka chwiejnych kroków. Potem podniósł do góry kule i wydał okrzyk, który rozległ się echem po całym kościele.
—Jestem uzdrowiony! Jestem uzdrowiony! —powtarzał, skacząc i wywijając kulami.
—Nie skacz, ale módl się —upomniał go święty proboszcz. I były kaleka z płaczem rzucił się na kolana i zaczął całować ręce księdza Vianneya.
—Idź i podziękuj świętej Filomenie —rzekł, cofając ręce.
Podczas gdy Karol Blazy, podnosząc możliwie jak najwyżej swoje kule, przeciskał się przez tłum, ksiądz Vianney opuścił zakrystię i podążył na plebanię. Zaczął padać deszcz, i stąd wielu pielgrzymów już się rozeszło. Franciszek Dorel, myśliwy z Villefranche, akurat wtedy, gdy ksiądz przechodził,
zagwizdał na psa, który na chwilę oddalił się od niego.
—Ma pan ładnego psa —zagadnął poważnie proboszcz.
—Tak mi się zdaje —odrzekł z dumą myśliwy.
—Należałoby życzyć, żeby pańska dusza była tak samo piękna jak ten pies —dorzucił ksiądz Vianney.
—Co ksiądz chce przez to powiedzieć?
—To, że pan podczas tak marnej pogody, zamiast polować na kaczki, powinien się wyspowiadać.
—Myśliwy aż oniemiał ze zdumienia.
Kiedy proboszcz chciał już iść dalej, pani z dwoma synkami, która również jechała w przedziale kolejowym, przed
stawiła księdzu chłopców i poprosiła, żeby ich pobłogosławił?
—Coś ci leży na sercu —zauważył ksiądz Vianney, patrząc na starszego.
—Księże proboszczu, ja chciałbym wiedzieć… —zaczął niepewnie chłopiec.
—Tak, ty zostaniesz dobrym kapłanem.
—Tego właśnie chciałem się dowiedzieć.
—A ty malutki —zapytał proboszcz, zwracając się do młodszego, sześcioletniego chłopczyka —masz także coś na sercu?
—Tak, proszę księdza proboszcza. Chciałem się dowiedzieć, czy mam się uczyć, czy się bawić.
—Bawić, moje dziecko, bawić. To bardziej wypada w twoim wieku.
—Słyszałaś, mamo? —zawołał triumfalnie. —Ksiądz proboszcz powiedział, że mam się bawić. W końcu ksiądz, Vianney dotarł do swego mieszkania, lecz ksiądz wikary oznajmił mu, że ktoś czeka na niego. Była to kobieta z niewidomą córeczką. Kapłan długo przypatrywał się tej ostatniej, następnie rzekł:
—Moje dziecko, mogłabyś pójść do świętej Filomeny i poprosić o uzdrowienie. Myślę, że dokonałaby tego. Ale nie wiem, czy światło tego świata pomogłoby ci do zdobycia nieba. Przeciwnie, jeżeli pozostaniesz niewidoma, na pewno pójdziesz do raju. Owszem, ręczę, że otrzymasz tam dobre miejsce. Dziewczynka przez chwilę milczała, potem zaś, chwytając świętego za rękę, odrzekła rezolutnie:
—Pójdę i poproszę świętą Filomenę, żeby mi pomogła cierpliwie znosić moje kalectwo. Proboszcz ze łzami w oczach pobłogosławił ją.
Przed ołtarzem świętej Filomeny sparaliżowany chłopczyk wciąż jeszcze klęczał razem z matką. W końcu przeżegnał się i powiedział:
—Chce mi się jeść.
—Dobrze, dobrze, mój malutki. Zaraz wyniosę cię z kościoła.
—Ależ ja mogę sam iść, mogę chodzić —odrzekł chłopczyk wstając. I bez opierania się zrobił kilka kroków.
—Cud! jęknęła matka, a twarz jej zbladła, jakby za chwilę miała zemdleć.
—Ojej, mamo —zawołał synek, —co ci jest? Oprzyj się o mnie.
Wtedy kobieta zaczęła krzyczeć. —Cud! cud! —wołali ludzie, którzy znajdowali się blisko nich. Wkrótce cały kościół powtarzał: —Cud! Dziecko zostało uzdrowione. Kilku mężczyzn chciało wziąć chłopca na ręce, ale on zaprotestował energicznie.
—Ja mogę chodzić. Mogę sam iść. Ojej, leje jak z cebra —rzekł, kiedy zbliżyli się do drzwi kościelnych.
—Widzisz, mamo, mówiłem ci, żebyś mi kupiła parę chodaczków. Będę teraz musiał iść po wodzie w skarpetkach…
—Parę domów stąd jest sklep z chodakami —podpowiedział ktoś. —Chodź, chłopczyku, zaniosę cię tam
—Nie, pozwólcie mi go jeszcze ostatni raz nieść- zaprotestowała z płaczem matka.
—Tak, ale będzie to naprawdę ostatni raz —dodało dziecko. Kiedy wychodził ze sklepu w swoich nowych chodaczkach, deszcz przestał padać i znowu zaświeciło słońce. Chociaż ludzie w Ars byli przyzwyczajeni do cudów, to jednak uzdrowienie chłopca wywołało sensację. Ze wszystkich stron padały dociekliwe pytania, kierowane do matki i syna, tak że trzeba było bez końca zapewniać, że to ośmioletnie dziecko rzeczywiście było sparaliżowane, a teraz zostało uzdrowione.
—Jest tu sporo ludzi z Saint-Romain, którzy od lat znali chorobę mego dziecka —powtarzała kobieta. Także wiele osób z tej samej wioski, którzy jako pielgrzymi przyszli do Ars, potwierdzało prawdziwość cudu. Mały zaś Janek szybko uwolnił się od niekończących się pytań.
—Przecież widzicie sami, że mogę biegać. A teraz zostawcie mnie. Chcę poskakać z innymi dziećmi. Wieść o uzdrowieniu kaleki i sparaliżowanego dziecka doszła także do uszu chorej, leżącej w domu Marii Ricotier.
—Czy i mnie także pomoże? —zapytała nieszczęsna suchotnica.
—Ostatnio uzdrowił siostrę Dorotę z Domu Opatrzności
w Vitteaux, która też chorowała na płuca. Lekarze ją opuścili, lecz wyjechała z Ars zupełnie zdrowa.
—Oby i na mnie dokonał się cud! Żeby tylko święty proboszcz przyszedł i położył na mnie ręce!
—Wola boska!
—odrzekła Maria Ricotier. —Niech się pani całkowicie zda na wolę Bożą.
Wtem drzwi się otwarły. Nie był to jednak ksiądz, Vianney, ale ksiądz Toccanier.
—Powiedział mu ksiądz o mnie? —zapytała chora.
—Tak jest, opisałem mu dokładnie stan pani.
—I co powiedział?
—Powiedział: Osoba, o której mi ksiądz mówi, jest miła Bogu.
Krzyż, jaki dźwiga, posłuży jej za drabinę do nieba. Chora z powrotem opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Po chwili jednak otworzyła je znowu i powiedziała do księdza Toccanier:
—Dziękuję księdzu. Niech się dzieje wola Boża!
W tym samym czasie dama w żałobie, która po widzeniu się ze świętym proboszczem w zakrystii, zmieniła się nie do poznania, powiedziała do księdza, który jej towarzyszył:
—Jutro wyjeżdżam do Paryża. W Ars znalazłam to, czego na próżno szukałam wszędzie: pokój serca.
—Przepraszam za niedyskrecję, ale chciałem panią zapytać o przyczynę tej zmiany? Słyszałem jedno czy drugie słowo, skierowane przez panią do księdza Vianneya, ale sensu nie mogłem uchwycić.
—To długa historia, którą mogę streścić w paru zdaniach. Mój mąż, oficer, został wyrzucony z wojska za przewinienie, które mu mylnie zostało przypisane. Zrozpaczony, postanowił popełnić samobójstwo. Rzucił się z mostu do Sekwany. Byłam zupełnie załamana, kiedy stanęłam nad jego zwłokami. Byłam przekonana, że nieszczęsny przez swoje samobójstwo wraz z życiem ciała utracił również życie duszy. Ale święty proboszcz powiedział, że jest zbawiony.
—Czy ksiądz Vianney znał panią lub pani męża?
—Nigdy nas nie widział ani nigdy o nas nie słyszał.
—A zatem niech pani ufa. Rzeczy na pewno mają się tak, jak to święty powiedział. Cuda dotyczące duszy są większe niż cuda dotyczące ciała
Ostatnim penitentem, jakiego późną nocą wyspowiadał ksiądz Vianney, był Franciszek Dorel, który wiele godzin czekał na swoją kolej. Jakkolwiek mężczyźni, którzy spowiadali się w zakrystii, nie musieli tak długo czekać jak kobiety w kaplicy świętego Jana Chrzciciela, to także ich cierpliwość bywała wystawiana na ciężką próbę.
—Dobrze, mój przyjacielu. Już dosyć długo miałeś serce przywiązane do próżności tego świata, ale teraz będziesz miał czas na pokutę.
-Co to znaczy? —zapytał myśliwy.
—To znaczy, że zostaniesz trapistą.
—I rzeczywiście Franciszek Dorel w kilka lat później wstąpił do klasztoru trapistów Notre-Dame d’Aiguebelle. Brat Arseniusz —takie otrzymał imię w zakonie —oświadczył pewnego razu, że swoje nawrócenie zawdzięcza dwom istotom: świętemu proboszczowi z Ars i swojemu psu.
Bardzo późno ksiądz Vianney opuścił konfesjonał i poszedł uklęknąć przed figurą świętej Filomeny.
—Miałbym wiele powodów, żeby ci natrzeć uszu, moja droga Święta. Nie dotrzymałaś naszej ugody. Nie posłuchałaś swego proboszcza. Czy zapomniałaś, co ci poleciłem? Nie powinnaś więcej cudów działać w Ars.
Nagana proboszcza zdawała się nie wywierać żadnego wrażenia na Świętej. Ksiądz Vianney natomiast sądził, iż słyszy, jak ona mu odpowiada:
—Mój dobry księże proboszczu, czyż sam nie przysłałeś do mnie dwóch kalek? Dlaczego więc czynisz mi teraz wymówki? Powinieneś je sam sobie wziąć do serca.
—W rzeczywistości to ty masz rację. Jeżeli ja narzekam, to tylko z powodu tego hałasu, jaki powstaje na temat tych wydarzeń. Ale rób, co uważasz za słuszne.
więcej w książce „ŚWIETY I DIABEŁ”