—Ludzie nie przychodzą do nas do spowiedzi, ale są przekonani, że muszą swoje grzechy taskać do Ars… jakby jego rozgrzeszenie miało większą wartość niż nasze!

—Ludzie nie przychodzą do nas do spowiedzi, ale są przekonani, że muszą swoje grzechy taskać do Ars… jakby jego rozgrzeszenie miało większą wartość niż nasze!

Sława małej wioski Ars i jej świętego proboszcza rozchodziła się daleko poza granice departamentu. Kobiety i dziewczęta rozmawiały o tym, przędąc na
kołowrotkach! Mówiono o tym w oberżach wiejskich i miejskich kawiarniach. Mówiono o tym w ubogich izbach i w bogatych salonach. Ówczesne dzienniki pod olbrzymimi nagłówkami donosiło wszelkiego rodzaju sensacyjnych wydarzeniach: o wyprawie przeciw Abdel-Kaderowi, o cholerze w Marsylii i
Paryżu, o zamachu Korsykanina Fieschi na króla Ludwika-Filipa i o jego piekielnej machinie, o zamachu stanu Ludwika-Napoleona, który w 1836 roku został w Strasburgu ogłoszony cesarzem, lecz natychmiast został aresztowany i wywieziony do Ameryki. Wśród skandalów, zbrodni, krytyki sztuk teatralnych, bez przerwy pojawiało się nazwisko biednego proboszcza z Ars. Jedni pisali o nim z szacunkiem i czcią, nieomal jako o wysłanniku Boga, który działa cuda i czyta w sercach. Inni, żeby zaspokoić ciekawość szerokiej publiczności, czynili z niego postać sensacyjną. Stale słyszało się ludzi, jak mówili o nim z zapałem. Wielu, których do tej zabitej deskami wioski sprowadzała prosta ciekawość, wracało z odnalezionym w konfesjonale świętego proboszcza pokojem.
Skoro tylko Franek Pertinand lub jego młodszy brat na placu Croix-Paquet w Lyonie zadął w trąbkę, dając sygnał do odjazdu, klienci kawiarni Pod Trzema Delfinami z ciekawością spoglądali na wielki żółty pojazd, z rzucającym się w oczy napisem «LYON-ARS». Niejeden, nie wiedząc, co robić z czasem, w ostatniej chwili decydował się udać w drogę i zobaczyć tę ciekawą wioskę. Napływ pielgrzymów wzrastał bez przerwy. Ksiądz Vianney długie godziny spędzał codziennie w konfesjonale. Często trudno mu było uwolnić się od pielgrzymów, by pójść do Domu Opatrzności na lekcje religii. W czasie lekcji wielu penitentów stało pod oknami i słuchało go. Nie wszyscy jednak podróżujący do Ars nawracali się. Byli też i tacy, którzy wsiadłszy na powrót do dyliżansu, jawnie naśmiewali się z biednego księdza w połatanej sutannie i dużych chłopskich butach, księdza, który przemawiał tak prosto. Inni natomiast wracali do domu rzeczywiście nawróceni. I ci z miejsca usadzali niewczesnych dowcipnisiów. Także na plebaniach i w czasie dekanalnych konferencji wiele mówiono o tym dziwnym konfratrze. Jedni wyrażali poważanie i szacunek, inni natomiast zachowywali raczej milczenie lub nawet źle skrywane niezadowolenie.
—Co tam znowu takiego ten proboszcz z Ars? —mawiali niektórzy z pogardą.
—Znamy go z seminarium. Była to słaba głowa i miał zawsze kłopoty z egzaminami. Zresztą jakież on odbył studia? Co on wie o świecie? Nie czyta nawet gazet.
—Jest aż nadto oczywiste, że poluje na oryginała. Dlaczego łazi w nędznej sutannie i w buciorach sto razy naprawianych? Czy ksiądz nie powinien dbać o swoją powierzchowność, choćby ze względów czysto zewnętrznych?
—Cóż to za typy pędzą do tego Ars? Skrupulaci, osoby mające przewrócone w głowie, ciągle szukające nowego kierownika duchowego, prości chłopi i rozleniwieni mieszczanie. Zresztą ci, co przybywają do Ars, nie wszyscy się znowu nawracają!
—To fanatyk, niewczesny zelant, jansenista…
Taką to brzydką litanię recytowano na niektórych plebaniach o nieszczęsnym proboszczu z Ars.
—Ludzie nie przychodzą do nas do spowiedzi, ale są przekonani, że muszą swoje grzechy taskać do Ars —narzekał proboszcz z sąsiedniej wioski.
—Jakby jego rozgrzeszenie miało większą wartość niż nasze!
—A ja napiszę do Vianneya —stwierdził Jan Ludwik Borjon, młody pyszałkowaty ksiądz, który świeżo został mianowany proboszczem w Amberieux.
—W każdym razie nie może to trwać długo.
—Jednakowoż wielu ludzi po pielgrzymce do Ars staje się w naszych parafiach wzorami pobożności — zauważył nieśmiało ksiądz Blandon, by nieco złagodzić wypowiedzi konfratrów.
—Oby tylko Chrystus miał z tego chwałę, jak mówi święty Paweł —dodał któryś ze starszych księży.
—Załóżmy —rzekł inny —ze ten proboszcz z Ars jest rzeczywiście święty. Ale to wszystko. Nie jest on żadnym uczonym.
—Mój drogi przyjacielu —wtrącił się profesor filozofii, który dotychczas nie zabierał głosu w dyskusji —posiada on także wiele mądrości. Widać to z jego rozmów na różne tematy. On patrzy na życie w świetle Ducha Świętego.
—A jednak prawie wcale nie zna teologii —wyrwał się znowu ksiądz Borjon.
—Gotów jest oprawić w ramki list, jaki do niego zamierzam napisać.
W kilka dni później wójt Mandy, wchodząc na plebanię, zastał księdza Vianneya czytającego list i uśmiechającego się słodko.
—Sądząc z miny księdza, zdaje się, że ksiądz proboszcz otrzymał jakąś dobrą wiadomość.
—O, tak! Wiadomość, za którą jestem niezmiernie wdzięczny temu, kto mi ją przysłał. Niech pan posłucha, co do mnie napisał ktoś, czyjego nazwiska nie mogę wyjawić:
«Prawie wszędzie nazywają księdza świętym, a mimo to nie wszyscy, którzy odwiedzają księdza, wracają nawróceni. Zrobi ksiądz dobrze, jeśli nieco pomiarkuje swoją nierozważną gorliwość. W przeciwnym wypadku, ku naszej
wielkiej przykrości, będziemy musieli zwrócić się do biskupa. Ktoś, kto tak słabo zna teologię, nie powinien zasiadać w konfesjonale».
—Niewątpliwie ten list pochodzi od osoby bardzo źle wychowanej —stwierdził wójt, ściągając brwi.
—Niech ksiądz wrzuci go w ogień. Nie zasługuje na to, by się nad nim zastanawiać.
—O tak, jest się, nad czym zastanowić! Pochodzi, bowiem od człowieka wykształconego. Zresztą on ma słuszność. To, co pisze, jest świętą prawdą.
—Czyż to możliwe? —jęknął Mandy.
—Ależ tak. W każdej rodzinie jest dziecko mniej, zdolne. U nas w domu byłem nim ja.
—Księże proboszczu, wśród pielgrzymów bywali także profesorowie i ludzie wykształceni, a jednak odchodzili niezwykle zbudowani.
– Niesłusznie. Czego pan chce? Przecież ja nie odbyłem regularnych studiów. Wprawdzie poczciwy ksiądz Balley zajmował się mną jakieś pięć czy sześć lat, ale był to trud daremny. Nic nie wchodziło do mojej zakutej głowy. Wszyscy moi współbracia w kapłaństwie są o wiele bardziej wykształceni ode mnie. Wśród nich ja jeden jestem jak Bordin, ten półgłupek w naszej wiosce.
—Ksiądz jest niesprawiedliwy wobec siebie, bo przecież wie, kim jest.
—Nie. Ja to mówię poważnie.
—Mam nadzieję, że ksiądz da należną odprawę temu komuś.
—Widzi pan, że już przygotowałem papier i pióro.
– Ale niech ksiądz nie boi się odpowiedzieć ostro temu, kto do księdza napisał to oto… —dorzucił, wskazując na obelżywy list, otrzymany przez proboszcza z Ars.
—Oczywiście. Może pan na to liczyć.
Kilka dni później proboszcz z Amberieux otrzymał list wysłany z Ars i szybko go przeczytał. Był on następującej treści:
„Drogi i Czcigodny Konfratrze! Ileż mam powodów, by darzyć księdza miłością. Ksiądz jeden mnie dobrze zrozumiał. Skoro jest ksiądz tak dobry i miłosierny, że raczył zająć się moją biedną duszą niech mi, więc ksiądz pomoże wyjednać tę łaskę, o jaką zabiegam od dłuższego czasu, a mianowicie, aby mnie ktoś zastąpił na moim stanowisku, jakiego nie jestem godzien, a ja bym mógł usunąć się do jakiegoś zakątka i tam opłakiwać moje nędzne życie. Ileż mam pokut do odprawienia, ile aktów wynagradzających do ofiarowania, ileż łez do wylania! Szczerze dziękuję za dobre rady, jakie mi ksiądz przesłał. Uznaję w pełni moją głupotę i brak zdolności. Jeżeli ludzie z sąsiednich parafii, którzy korzystali u mnie z sakramentów świętych, nie wrócili lepsi, bardzo mnie to boli. Niech, więc ksiądz napisze do naszego księdza biskupa, który —jak ufam -będzie tak dobry i zastąpi mnie kimś innym. Drogi księże proboszczu, proszę, niech się ksiądz za mnie modli, aby Pan Bóg dał mi tę laskę, bym mógł popełniać mniej zła, a czynić więcej dobra.
Z wyrazami wdzięczności Jan-Maria Vianney, biedny proboszcz z Ars”.
Jeszcze tego samego dnia ksiądz Borjon poszedł do swego sąsiada, poważnego księdza i pokazał mu list.
—Niech mi ksiądz powie, czy nie są to czyste kpiny, co on mi tu
napisał?
—Nie, mój przyjacielu. To nie są kpiny ani fałszywa pokora. Proboszcz z Ars napisał to, co rzeczywiście myśli. Wydaje mi się, mój drogi, że powinien ksiądz przeprosić naszego świątobliwego konfratra. Będąc na twoim miejscu nie zwlekałbym ani dnia. Ksiądz Borjon niezwykle wzruszony wrócił do domu. Nazajutrz skoro świt udał się w drogę do Ars i rzucił się do stóp księdza Vianneya, prosząc o przebaczenie.
—Ależ, drogi konfratrze —zawołał proboszcz, podnosząc go i ściskając —nie potrzeba wcale przepraszać. Naprawdę jestem księdzu wdzięczny za otworzenie mi oczu.
—Wprost przeciwnie, to list księdza otworzył mi oczy. Widzę, jak bardzo zgrzeszyłem zazdrością i egoizmem. Oby Bóg zechciał mi przebaczyć. W dalszej rozmowie zapytał księdza Vianneya, czy rzeczywiście zamierza zrzec się parafii i usunąć na samotność.
—Prawdę mówiąc, całe życie miałem jedno tylko pragnienie, by służyć Bogu w samotności. I proszę codziennie, żeby Bóg raczył spełnić to najgorętsze pragnienie mego serca.
—Księże proboszczu, kościół jest pełen ludzi, którzy chcą księdza zobaczyć i wyspowiadać się zawołał jeden z ministrantów, wpadając do pokoju jak bomba.
—Czy mogę powiedzieć, że ksiądz zaraz przyjdzie?
—Tak, tak. Już idę —odrzekł proboszcz z Ars.
—Gdy by ksiądz wiedział, jak mnie to zbiegowisko przeraża i jak mam niespokojne sumienie wobec tego rodzaju odpowiedzialności! —westchnął ciężko, zwracając się do konfratra.
—Błagam księdza, niech się ksiądz za mnie bardzo modli.
—Niech się ksiądz modli również za mnie, aby Pan Bóg dał mi, chodź cząstkę gorliwości i wielkoduszności księdza —odrzekł ksiądz Borjon głęboko wzruszony.
Od tego dnia proboszcz z Amberieux ani sobie nie pozwalał, ani też nie tolerował w swojej obecności żadnego słowa przeciwko swemu konfratrowi z Ars.

więcej w książce „ŚWIĘTY I DIABEŁ” WILHELM HUENERMANN