PATRZĘ NA NIEGO A ON NA MNIE

PATRZĘ NA NIEGO A ON NA MNIE

Z oberży dochodziły odgłosy pijackiej wrzawy. Kawalerowie z sąsiednich wiosek wracali, śpiewając i prowadząc panny pod rękę. Czasem któryś dostrzegał w oknie księdza i rzucał mu jakieś przekleństwo. Taka była niedziela w Ars i jej niechlubne zakończenie. Stopniowo hałas ustawał. Ostatni pijacy zataczając się opuszczali oberże. Światła po domach jedne po drugich gasły.
Sam tylko, samiuteńki, zapatrzony w noc, pozostawał na swoim straconym posterunku stróż z Ars. Ciemność była nieprzenikniona. Żadna gwiazda nie świeciła na niebie. Lecz nagle ksiądz, zatopiony w swoich rozważaniach, poczuł, że nie jest sam. Wydało mu się, że ciemności jakby się skondensowały i utworzyły jakąś fantastyczną istotę, nieomal fizycznie dotykalną. Czuł jej oddech. Zjawa ta rosła, stawała się coraz większa i krążyła wokół niego niczym dzikie zwierzę, gotując się do skoku, by go rozszarpać. Jan-Maria Vianney znał przeciwnika, co krąży w ciemnościach podobny do zgłodniałego lwa szukając, kogo pożreć.
Wtem zerwał się wiatr, wpadł pomiędzy belkowania wieży i lekko zakołysał sygnaturką, która cicho jęknęła jak dziecko rozbudzone nagle ze snu. Jakiś głos zabrzmiał w uszach księdza Vianneya:
—Niczego nie dokonasz. Jesteś niezdatny do duszpasterstwa. Opuść Ars, zanim ludzie obrzucą cię kamieniami. Wstąp do klasztoru lub zostań pustelnikiem.
Nagle wśród nocy usłyszał wybuch śmiechu. Czyżby to był jakiś spóźniony pijak? Czy może raczej był to Zły, który szydził ze swego słabego przeciwnika?
Ksiądz miał wrażenie, że lada chwila serce mu bić przestanie. Co stanie się z wioską, która nie chce słuchać swego pasterza? Co stanie się z wyśmianym i wyszydzonym pasterzem?
Vianney złożył ręce i usiłował się modlić, ale słowa zamierały mu na wargach.
—Panie, czy nie masz już żadnej dla mnie pociechy wśród tej strasznej nocy?
Wyczerpany kapłan chciał zamknąć okno, lecz wtem dojrzał maleńkie światełko, które przez witraż w prezbiterium przenikało ciemności.
—Panie, nie zostawiaj mnie samego w godzinie ciemności! Nie pozwól, bym miał się zupełnie zapaść w otchłań!
I oto światełko, wychodzące z kościoła, przemówiło doń:
—Nie lękaj się! Jestem z tobą.
Wtedy proboszcz z Ars wyprostował się i głęboko odetchnął. Był zdecydowany na nowo podjąć walkę z mocami piekła i prowadzić ją do skutku.
W nocy jednak często się budził mniemając, że wciąż słyszy szyderczy głos Lucyfera. Dobrze przed świtem wziął latarnię, udał się do kościoła i padł krzyżem przed tabernakulum, błagając Boga o pociechę i pomoc…
Czasem w swoim przygnębieniu udawał się do starego proboszcza w Miserieux i zwierzał mu się ze swoich przeżyć.
—Złym jestem pasterzem —biadał. —-Gdybym był świętym, potrafiłbym
nawrócić moją wioskę. Ale Bóg odmawia łaski niegodnemu.
Ksiądz Ducreux ze wzruszeniem wpatrywał się w nieszczęsnego konfratra, którego twarz w ciągu ostatnich tygodni stała się przerażająco blada i wychudła.
—Mój biedny przyjacielu! Ksiądz zbyt mocno wszystko bierze sobie do serca. Wiem, że w twojej parafii wiele pozostaje do życzenia, ale sytuacja nie jest gorsza niż w większości wiosek w departamencie Ain. Drzewo nie padnie od pierwszego uderzenia topora. Niech się ksiądz uzbroi w cierpliwość względem swojej trzody, a nade wszystko względem samego siebie i Pana Boga. Sposób, w jaki ksiądz postępuje ze sobą, w krótkim czasie doprowadzi do tego, że stanie się ksiądz zupełnie niezdolny do walki. Na pewno nasze niepowodzenia są dla nas krzyżem. Ale powinniśmy miłosierdziu Bożemu zostawiać troskę o zdjęcie ich z naszych ramion. Z pewnością są też i rzeczy pocieszające.
Czyż w Ars są tylko same dusze zatwardziałe?
—Nie wiem. Ja widzę tylko zło.
—I tu jest wielki błąd księdza, kochany konfratrze. Niech no ksiądz szerzej otworzy oczy, a na pewno dostrzeże także i dobro.
Może nie rzuca się ono w oczy tak jak grzech…
Te słowa przyszły na pamięć biednemu proboszczowi, gdy nazajutrz rano przyszedł otwierać kościół. Stary wieśniak już tam czekał. Widocznie szedł na pole, bo o ścianę oparł rydel i motykę.
—Dzień dobry, przyjacielu —zaczął przyjaźnie ksiądz.
—Co was sprowadza do kościoła o tak wczesnej porze?
—To moja najpiękniejsza chwila w całym dniu —odparł Ludwik Chaffangeon, blisko siedemdziesięcioletni starzec.
—Przychodzę przed tabernakulum szukać siły i pomocy do całodziennej pracy.
—A co mówicie Panu Bogu?
—Nic mu nie mówię. Patrzę na Niego, a On na mnie.
Kapłan popatrzył ze zdumieniem na staruszka. Następnie chwycił go za rękę i mocno uścisnął. Zdało mu się, że jakaś cudowna moc przeszła z ręki wieśniaka do jego ręki, a słowa wzbudziły w duszy księdza Vianneya jakiś krzepiący odzew. Tak, ksiądz, z Miserieux miał słuszność. Na pewno w Ars było także wiele dobra, którego on w swojej gorliwości nie dostrzegał.
więcej w książce „ŚWIETY I DIABEŁ” WILHELM HUENERMANN